wtorek, 11 października 2011

Sibiu

Po 10 godzinach jazdy wylądowałyśmy w Rumunii, w Târgu Mureş, skąd miałyśmy jeszcze dostać się do Sibiu, jednak minimalne opóźnienie naszego busa sprawiło, że uciekł nam autobus, a na następny musiałyśmy poczekać 3 godziny. Dworzec nie należał do okazałych, ale sąsiedni hotel miał niezabezpieczone hasłem wi-fi, więc nie miałyśmy na co narzekać (;


Z dworcowego jedzenia spodziewałyśmy się raczej hamburgerów i zapiekanek, tym milsze było zaskoczenie, gdy okazało się, że można tam kupić... zupę. Ciorbă ţărănească, bo tak się nazywała, w smaku najbardziej przypominała mi nasz polski kapuśniak (:

Do Sibiu dotarłyśmy późnym popołudniem i z wielką ulgą, bo było to pierwsze miejsce w którym zatrzymałyśmy się na dłużej odkąd wyruszyłyśmy z Polski. Mieszkałyśmy bliziutko Starego Miasta, w bardzo klimatycznym hostelu. Przy okazji: o miejscach w których spałyśmy stworzę oddzielny post, bo trafiłyśmy na kilka naprawdę wartych polecenia... jak i na dwa, przed którymi wolałabym Was ostrzec. Ale o tym kiedy indziej (;

Następnego dnia wyruszyłyśmy na wielkie łażenie.

P.S. Nie wiedzieć dlaczego zdjęcia wgrały się w okropnej jakości... Postaram się to naprawić, ale na chwilę obecną musicie po prostu przeboleć ):

Na Piata Mare, głównym placu Starego Miasta.

"Domy z oczami"

Nigdy wcześniej nie widziałam straganu, na którym sprzedawane byłyby tylko i wyłącznie arbuzy... I to w jakiej ilości!

Do naszego hostelu wchodziło się przez pub/bar, którego jedną z sal widać na zdjęciu. Niezależnie od pory dnia panował tam półmrok, dlatego ochrzciłyśmy go kryjówką wampirów (;

Obiecałyśmy sobie, że w trakcie pobytu spróbujemy jak najwięcej miejscowych specjałów, więc pierwszy poranek jeszcze przed zwiedzaniem zaczęłyśmy od odwiedzenia piekarni.


Moja placinta cu mere. Placinta to rodzaj placka, który konsystencją przypominał mi trochę francuskie ciasto, ale mniej kruche, a bardziej gumowate. Moja placinta była z jabłkiem, ale często spotykane są też nadziewane bryndzą.


Covrig polonez, czyli tłumacząc dosłownie... polski precel (: Nagłowiłyśmy się z Magdą przepotwornie dlaczego akurat tak to się nazywa i niestety nie doszłyśmy do żadnych konstruktywnych wniosków. Po pierwsze: nigdy nie widziałam w Polsce takiego tworu. Ciasto było podobne do chałki, jednak dużo wilgotniejsze i o słodkim kokosowym smaku. A wracając jeszcze do precli, to w ich tradycyjnym preclowatym wyglądzie można je spotkać na każdym rogu w jakimkolwiek rumuńskim mieście. Niestety, z Polski przywiozłam uraz do precli twardych jak kamień i te rumuńskie omijałam szerokim łukiem... Teraz żałuję, bo a nuż były lepsze?

Po południu wybrałyśmy się zaś do restauracji blisko naszego hostelu. Pan kelner, który słyszał jak rozmawiamy przy stoliku po polsku, wyjątkowo się rozczulił i uradował, kiedy okazało się, że zamówienie złożyłyśmy po rumuńsku (;


Na talerzu Magdy wylądowały sarmale cu mămăligă. Sarmale najłatwiej porównać do naszych polskich gołąbków, ale są inaczej doprawione, podawane ze śmietaną, gotowaną kapustą i plastrami boczku, w mojej opinii zdecydowanie od nich smaczniejsze. Mamałyga natomiast to flagowa rumuńska potrawa z kaszy kukurydzianej. Rumuni podają ją zarówno na słono jak i na słodko, występuje w sąsiedztwie praktycznie każdej potrawy (coś jak u nas ziemniaki), ale może też być jedzona osobno. Ciekawostka: jest na tyle uwielbiana, że się ją... zdrabnia (: Tym samym w karcie dań w restauracji często zamiast mamałygi figuruje mămăliguţă, czyli "mamałyżka" (;


Mămăligă cu brânză, czyli mamałyga z bryndzą, dodatkowo zapiekana na wierzchu serem. Ponieważ należę do, jak to mawia moja babcia, "serowych panien", nie mogłam być szczęśliwsza. Potrawa była mocno słonawa, ale bardzo sycąca i pyszna.

A w następnym poście wystąpi miasteczko, w którym chociaż spędziłyśmy tylko jedną noc, to wystarczyło, żeby bez reszty mnie urzekło.

1 komentarz:

  1. Matko, ale ja zazdroszczę takiej wycieczki! Jeszcze nigdy nie byłam za granicą :(
    Zdjęcia i tak bardzo mi się podobają, kawał przygody ;)

    OdpowiedzUsuń