"Surreal but nice", mówi Hugh Grant w jedenej ze scen w "Notting Hill" i chociaż jego bohater wyraźnie nie jest zadowolony z doboru słów, w mojej głowie było to zawsze zdanie idealnie opisujące bliższe obcowanie z kimś, kogo znaliśmy dotąd tylko i wyłącznie z ekranu. W swojej karierze wprawdzie nie wylałam na nikogo soku pomarańczowego w malowniczej londyńskiej scenerii (lubię wierzyć, że wszystko jeszcze przede mną), ale dziwnym trafem raz na jakiś czas udaje mi się pojawianie się w odpowiednim czasie i miejscu. Dodajmy do tego fakt, że powrót pewnego serialu jest na ustach wszystkich i mam idealny pretekst do cofnięcia się z Wami w czasie.
Absolutnie nie spodziewałam się tego, co zobaczyłam po przyjeździe (a co migawki z tego, co się działo można zobaczyć w intro do tego filmiku, w szczególności w 5 sekundzie), ale mile zaskoczyło mnie, jak tłum fanów, który na widok aktorów wydaje z siebie gigantyczny pisk, na hasło "cisza na planie" nie wydaje z siebie żadnego dźwięku. I och, jak bardzo uwielbiam plany. Niezmiernie fascynuje mnie ilość ludzi, sprzętu, czasu i energii potrzebnej na nakręcenie jednej, drobnej sceny. Mogłabym tak spędzać czas godzinami, nawet nie przez wzgląd na aktorów, ale właśnie możliwość obserwowania tej magii i tańca. By po kilku miesiącach móc usiąść przed telewizorem i cieszyć się jak dziecko z obejrzenia zaledwie kilkusekundowego fragmentu, wiedząc, że jest on tak naprawdę jest efektem całych dni pracy. Fascynują mnie aktorzy, ich cierpliwość i niesamowite ciepło z którym odnoszą się do wpatrzonego w nich tłumu. Czasem zastanawiam się, jak można wciąż być tak miłym i sympatycznym, kiedy wciąż jest się fotografowanym i nagabywanym. Normalny człowiek (czytaj: ja) straciłby cierpliwość po kilkunastu sekundach. Oni nie tracą. I to jest fantastyczne.
Martin nawet prywatnie ma w sobie coś z Hobbita, pewien specyficzny rodzaj uroku, którego spodziewasz się po pluszowym misiu, a nie dorosłym mężczyźnie. Jego partnerka, Amanda, wielokrotnie podchodziła do tłumu i gawędziła z poszczególnymi fankami, jakby spotykała nie widziane od kilku tygodni stare znajome, a nie kompletnie obcych ludzi. No i Benedict. Benedict, który swoim przyjazdem wywołał niemalże histerię, a we mnie niemałe zaskoczenie, bo rzeczywiście nie jest tak wysoki, jak się wszystkim wydaje (a od kiedy przyznał to nawet zwierz, nie boję się powiedzieć tego głośno). I z tym Was zostawię. Z Benedictem i moim małym surrealistycznym acz miłym wspomnieniem o pewnym sierpniowym dniu. Potrzeba takich dni, bo kiedy człowiekowi robi się trochę bardziej smutno niż zwykle, wraca wiara w to, że fajne rzeczy jednak się przytrafiają.
nie wiem ile razy będę to powtarzać, ale zazdroszczę niezmiernie. też zamieszkam w Londynie. chociaz na chwilę. na pewno.
OdpowiedzUsuń