poniedziałek, 6 stycznia 2014

surreal but nice.

"Surreal but nice", mówi Hugh Grant w jedenej ze scen w "Notting Hill" i chociaż jego bohater wyraźnie nie jest zadowolony z doboru słów, w mojej głowie było to zawsze zdanie idealnie opisujące bliższe obcowanie z kimś, kogo znaliśmy dotąd tylko i wyłącznie z ekranu. W swojej karierze wprawdzie nie wylałam na nikogo soku pomarańczowego w malowniczej londyńskiej scenerii (lubię wierzyć, że wszystko jeszcze przede mną), ale dziwnym trafem raz na jakiś czas udaje mi się pojawianie się w odpowiednim czasie i miejscu. Dodajmy do tego fakt, że powrót pewnego serialu jest na ustach wszystkich i mam idealny pretekst do cofnięcia się z Wami w czasie.

Absolutnie nie spodziewałam się tego, co zobaczyłam po przyjeździe (a co migawki z tego, co się działo można zobaczyć w intro do tego filmiku, w szczególności w 5 sekundzie), ale mile zaskoczyło mnie, jak tłum fanów, który na widok aktorów wydaje z siebie gigantyczny pisk, na hasło "cisza na planie" nie wydaje z siebie żadnego dźwięku. I och, jak bardzo uwielbiam plany. Niezmiernie fascynuje mnie ilość ludzi, sprzętu, czasu i energii potrzebnej na nakręcenie jednej, drobnej sceny. Mogłabym tak spędzać czas godzinami, nawet nie przez wzgląd na aktorów, ale właśnie możliwość obserwowania tej magii i tańca. By po kilku miesiącach móc usiąść przed telewizorem i cieszyć się jak dziecko z obejrzenia zaledwie kilkusekundowego fragmentu, wiedząc, że jest on tak naprawdę jest efektem całych dni pracy. Fascynują mnie aktorzy, ich cierpliwość i niesamowite ciepło z którym odnoszą się do wpatrzonego w nich tłumu. Czasem zastanawiam się, jak można wciąż być tak miłym i sympatycznym, kiedy wciąż jest się fotografowanym i nagabywanym. Normalny człowiek (czytaj: ja) straciłby cierpliwość po kilkunastu sekundach. Oni nie tracą. I to jest fantastyczne.

Martin nawet prywatnie ma w sobie coś z Hobbita, pewien specyficzny rodzaj uroku, którego spodziewasz się po pluszowym misiu, a nie dorosłym mężczyźnie. Jego partnerka, Amanda, wielokrotnie podchodziła do tłumu i gawędziła z poszczególnymi fankami, jakby spotykała nie widziane od kilku tygodni stare znajome, a nie kompletnie obcych ludzi. No i Benedict. Benedict, który swoim przyjazdem wywołał niemalże histerię, a we mnie niemałe zaskoczenie, bo rzeczywiście nie jest tak wysoki, jak się wszystkim wydaje (a od kiedy przyznał to nawet zwierz, nie boję się powiedzieć tego głośno). I z tym Was zostawię. Z Benedictem i moim małym surrealistycznym acz miłym wspomnieniem o pewnym sierpniowym dniu. Potrzeba takich dni, bo kiedy człowiekowi robi się trochę bardziej smutno niż zwykle, wraca wiara w to, że fajne rzeczy jednak się przytrafiają.

IMG_9874_mini IMG_9875_mini IMG_9877_mini IMG_9878_mini

P.S. Jeśli nie wiecie nad czym się rozwodziłam całą powyższą notkę, macie naprawić ten błąd. NATYCHMIAST.
P.P.S. Nie żeby ktoś pytał, ale jak już będzie miał ochotę, to można TU.

1 komentarz:

  1. nie wiem ile razy będę to powtarzać, ale zazdroszczę niezmiernie. też zamieszkam w Londynie. chociaz na chwilę. na pewno.

    OdpowiedzUsuń